You are currently viewing (7) Wietnam – Con Dao

Sobota 05/04/2014

Poranek w Ho Chi Minh City i wylot do Con Dao

Po prawie nieprzespanej nocy w hotelu w Ho Chi Minh City rano szybko wstaliśmy, odebraliśmy nasze paszporty z recepcji i poszliśmy na lotnisko (10-15min pieszo). W połowie drogi musieliśmy się wrócić, ponieważ zapomnieliśmy naszych wietnamskich kapeluszy z pokoju. Ech ta skleroza – starość nie radość :-).

Lot na Con Dao mieliśmy opóźniony o jakieś pół godziny (zamiast o 9:55 wylecieliśmy o 10:30), gdyż tuż przed wylotem zaczęło strasznie mocno padać i wiać. Na szczęście po 20 minutach wszystko się uspokoiło (podobno to normalne w Wietnamie – takie krótkie, ale gwałtowne deszcze z wiatrami), słońce znowu wyszło zza chmur i mogliśmy odlecieć malutkim samolocikiem do Con Dao.

Poszukiwanie noclegu

Po godzinie lotu wylądowaliśmy na naprawdę malutkim lotnisku w Con Dao. Niebo było prawie bezchmurne i było bardzo ciepło. Nie mieliśmy żadnego konkretnego planu gdzie się udać. Con Dao jest bardzo mała wysepką i ma tylko parę miejsc gdzie są hotele, wiec za dużego wyboru nie mieliśmy. Gdy wyszliśmy przed lotnisko całe grupy Wietnamczyków (byliśmy jedynymi „białymi” :-)) rzuciły się do taksówek i po 5 minutach nagle na lotnisku zostaliśmy tylko my i dwie ostatnie taksówki. Jeden z taksówkarzy od razu do Nas podbiegł i zaczął coś tam mówić po ichniejszemu. Oczywiście angielskiego ni w ząb. Jakiś strażnik z lotniska próbował coś Nam pomóc, ale też nie za bardzo mówił po angielsku. Po chwili podbiegł drugi z taksówkarzy i wydukał parę słów po angielsku, że on Nas zawiezie do hotelu i że u niego taniej zapłacimy (250 000VND). Pokazałam mu na mapie, w która stronę chcemy pojechać i w drogę. Dobrze, że słowo „hotel” jest międzynarodowe 🙂

Po 15 minutach jazdy podjechaliśmy do jakiś budynków (okazało się to dużym SPA gdzieś na odludziu) i taksówkarz w połowie na migi, a w połowie po angielsku spytał się czy chcemy tu zostać, czy pojechać do miasta, które leżało niedaleko (pokazał Nam palcem jego zarysy). Oczywiście, że chcieliśmy do miasta, żeby nie być uzależnionym od jednego miejsca. Pojechaliśmy więc niedaleko centrum miasta do miejsca, gdzie stały koło siebie (jeden przy drugim) różne ośrodki wypoczynkowe: od wolno stojąco domków, poprzez pokoje do wynajęcia stojące w parterowych szeregowcach, aż do 2-3 piętrowych hoteli.

Okazało się, że prawie wszędzie nie było miejsca. Jedyne wolne pokoje były w Thien Tan Star Hotel w parterowych szeregowcach, za które cena wynosiła 800 000 VND za noc.Nie byliśmy za bardzo zadowoleni, bowiem nastawiliśmy się na o wiele tańsze ceny. Wszędzie w przewodnikach pisze, że za paręnaście dolarów idzie znaleźć bez problemu naprawdę tanie i piękne pokoje. No cóż – kolejna rzecz, która okazała się bajką. Spytaliśmy się o pokój z widokiem na morze, ale recepcjonista powiedział Nam, że niestety w naszą pierwszą noc nie ma żadnych wolnych pokoi. Miały zwolnić się dopiero na następny dzień, więc ewentualnie mogliśmy pierwszą noc przespać w zwykłym pokoju, a na drugi dzień przenieść się do innego pokoju z widokiem na morze.

Długo się zastanawialiśmy i poszliśmy jeszcze do innego hotelu zapytać się o wolne pokoje, ale nic nie znaleźliśmy, więc wróciliśmy w to samo miejsce. Nagle okazało się, że tego pokoju z widokiem na morze już nie ma (po 15minutach???) więc musieliśmy zadowolić się tym „zwykłym”. Chyba trzeba było poszukać i zamówić coś online … może udałoby się znaleźć coś z widokiem na morze i trochę tańsze… Po południu gdy poszliśmy do centrum miasteczka leżącego tuż obok naszego hotelu, zauważyliśmy, że na większości prywatnych domów były jakieś wywieszki, że są tanio pokoje do wynajęcia. Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej.

Tutejsze plaże

Była bardzo piękna, bezchmurna pogoda, więc szybko się wypakowaliśmy, przebraliśmy w stroje kąpielowe i z piwami (kupionymi poprzedniego dnia) poszliśmy rozłożyć się na plaży. Widoki były podzielone: z jednej strony budowane były nowe hoteliki, a więc był hałas oraz na widoku surowe i niedokończone budowle z wystającymi prętami, a z drugiej strony było morze i „z daleka” przepięknie wyglądająca plaża z dziką przyroda w tle (zielone wzgórza). „Z daleka” ponieważ wystarczyło popatrzeć się pod nogi, aby te piękne widoki straciły swój urok. Na plaży leżało wszystko: kapsle, wypalone papierosy, pomidor (!), jakiś kawałek materiału (jakby stary żagiel) i cholera wie co jeszcze.

Plaża o tej porze dnia była kompletnie pusta, co Nas kompletnie zaskoczyło. Jak się potem okazało: wszyscy wietnamczycy dopiero późnym wieczorem wychodzą tłumnie na dwór, aby się ochłodzić. W tym czasie jak byliśmy na plaży doszła do Nas jedna para, ale tylko na chwilkę i tylko po to żeby …. porobić sobie z nami zdjęcia 🙂 Jak potem zauważyliśmy Con Dao jest wyspą odwiedzana głownie przez lokalnych i jak się domyślaliśmy bogatych wietnamczykow (muszą być bogaci skoro płacą takie ceny za noclegi, na które normalnego wietnamczyka nie stać), a my byliśmy dla nich jak…. „atrakcja turystyczna” 😀 Gdziekolwiek się nie ruszyliśmy ludzie patrzyli się na nas z ciekawością, uśmiechali, a dzieci machały do Nas krzycząc łamanym angielskim „Hallo”. W czasie całego pobytu na wyspie spotkaliśmy tylko raz dwóch białych ludzi, którzy popłynęli z nami na nurkowanie na drugi dzień. A tak to nie widzieliśmy nikogo innego w otoczeniu.

Na mieście

Po jakiejś godzince leżenia na plaży trochę znudzeni postanowiliśmy się przejść, aby pozwiedzać okolice. Miasteczko nie dość, że okazało się malutkie, to jeszcze prawie całkowicie wymarłe w środku dnia. Lokalnych ludzi widziało się naprawdę od czasu do czasu. Większość domów na głównej ulicy przy plaży było małych, kwadratowych, przeważnie jednopiętrowych, pomalowanych na biało. Na poboczach ulicy oczywiście leżało mnóstwo drobnych śmieci. W trakcie spaceru zobaczyliśmy ogłoszenie o wycieczce na nurkowanie i snorkeling i pomyśleliśmy, że z chęcią byśmy się na nią wybrali, tym bardziej że podobno okoliczne podwodne tereny, należące do tutejszego archipelagu znajdującego się w Parku Narodowym, są jedne z najpiękniejszych na ziemi. Najpierw weszliśmy w jakaś bramę gdzie na podwórku stały jakieś stoliki i na której wisiało ogłoszenie o nurkowaniu, ale za bardzo nam nie szło dogadywanie się po angielsku. Tutejsi ludzie cos Nam pokazali machając ręką, ale nie mam zielonego pojęcia co mówili. Wyszliśmy stamtąd i weszliśmy do okolicznego muzeum/wystawy (?) mając nadzieje że może tam ktoś mówi po angielsku, ale i tu nie szło Nam najlepiej. W końcu w kolejnej pobliskiej bramie jacyś ludzie pokazali Nam na stojący obok biały budynek (wyglądało jak mini hotelik) gdzie na szczęście trafiliśmy na młodego chłopaka (albo i nie młodego – bardzo trudno określić jest wiek wietnamczykow) dobrze mówiącego po angielsku, który jak się okazało organizował takie wypady. Poinformował Nas, ze na całej wyspie są tylko 2 biura zajmujące się takimi wycieczkami: pierwsza to oni, druga była gdzieś w głębi za wioską. Koszt to 1 000 000 VND ($50) za 2 osoby. Zapłaciliśmy chłopakowi połowę pieniędzy (musieliśmy się po nie wrócić do hotelu) a drugą część mieliśmy dać mu jutro z rana, tuz przed wypłynięciem. Dowiedzieliśmy się też, dlaczego na wyspie są takie pustki: sezon na wyspie trwa od kwietnia do października, a więc byliśmy dopiero na początku sezonu, gdzie ludzie pomału zaczynają się zjeżdżać.

Po załatwieniu wszystkiego, oraz po zakupach w okolicznym sklepiku udaliśmy się na drugą plażę położona na drugim końcu miasta.

Tutejsze plaże – ciąg dalszy

Już na samym początku wejścia na kolejną plażę zachwyciło Nas prawie wszystko, co mogliśmy znaleźć pod naszymi stopami: egzotyczne, kolczaste, okrągłe jak piłka ryby (nadymki ??),  jakieś inne gatunki ryb z fajnymi dużymi zębami (widziane tylko w telewizji w filmach przyrodniczych), oraz jakieś dziwne rybie szkielety. Szkoda tylko że wszystkie ryby były…. zdechle 🙂

A poza tym nic nowego: czyli…. mnóstwo drobnych śmieci porozrzucanych na plaży. Woda jednak ku naszemu zdumieniu była bardzo czysta i wręcz gorąca tuż przy brzegu, a dalej przyjemnie ciepła, prawie tak jak spod prysznica. Minus był taki, że w wodzie nic nie pływało ani nic nie rosło.

Po jakiejś pół godzinie, gdy słonce zaczęło się pomału chylić ku zachodowi lokalni ludzie zaczęli wychodzić z domów. Dołączyła się do Nas dwójka dzieci, które były zachwycone widokiem białasów w wodzie. Dzieciaki pływały i biegały koło Nas, uśmiechały się i popisywały oraz przynosiły Nam różne muszelki wyłowione z morza.

Po jakimś czasie głodni i znudzeni brakiem czegokolwiek egzotycznego w wodzie spakowaliśmy się i wolnym spacerkiem zaczęliśmy iść w stronę hotelu, żeby się umyć, przebrać i udać gdzieś na kolacyjkę. Po drodze mijaliśmy tętniące teraz życiem miasteczko, gdzie prawie wszyscy ludzie zbierali się nad brzegiem morza. Siedzieli na falochronach i plażach jedząc fast foody lub pływając w wodzie.

Lokalne jedzenie

Na kolacje postanowiliśmy udać się do jednej z restauracyjek leżących wzdłuż drogi naprzeciwko naszego hotelu. Z wyglądu były takie sobie: na zewnątrz lekko obskurne wyglądały jak duże otwarte hangary bez ścian, drzwi i okien z przodu, a w środku były stare stoliki z krzesłami i ceratami na stole. W głębi sali stała mała, ubogo wyposażona lodówka z napojami, a pod jedną ze ścian stały akwaria ze zwierzętami do wyboru, co się chciało jeść (różne rodzaje ryb, krewetek, raków, homarów, ślimaków). Oczywiście weszliśmy do tej z knajp, gdzie było najwięcej lokalnych ludzi, bo jak są klienci to i jedzenie musi być dobre. I tu się na szczęście nie pomyliliśmy – jedzenie było przepyszne za naprawdę niewielką kwotę.

Podali Nam stojący na palniku garniec z zupą, a obok na dużym talerzu surowe owoce morza, które wrzucaliśmy sobie potem do gotującej się zupy, kiedy tylko mieliśmy ochotę. Pychotka. Dodatkowo swojskiej atmosfery dodawała Nam śpiewająca obok na jakiejś dużej imprezie jakaś kobieta, a na ziemi koło naszego stolika leżał sobie jakiś wielki, chyba bezpański, pies bawiąc się pusta plastikową butelką.

Po kolacji udaliśmy się do naszego pokoju, gdzie obserwowaliśmy biegająca Nam po ścianie/suficie jaszczurkę. Zresztą jaszczurek na dworze było pełno: na każdej ścianie budynków było ich od paru do parunastu. Ciekawie to wyglądało 🙂

Niedziela 06/04/2014

Snorkeling

Punktualnie o 8:00 rano udaliśmy się na umówione miejsce na przystań, skąd mieliśmy wypłynąć na snorkeling. Dostaliśmy do ubrania specjalne pianki do pływania. Na mnie pasowała tylko jedna, zakrywająca całe ciało, a na Tomka z krótkimi rękawami. Jak się okazało wyszłam na tym o wiele lepiej, bowiem podczas nurkowania spaliliśmy nieprzykryte części ciała (stopy, ręce). Powód? Oczywiście zapomnieliśmy się nasmarować kremem do opalania 🙂

Po przebraniu się udaliśmy się na motorówkę, gdzie razem z dwójką innych ludzi mieliśmy popłynąć w stronę okolicznych wysepek. Wszystko byłoby absolutnie super, gdyby nie jeden mały szczegół: moja choroba lokomocyjna/morska L Małą łódeczką strasznie chwiało na wodzie, więc po 5 minutach miałam już dosyć wszystkiego. Na szczęście instruktor od nurkowania miał tabletki na tą dolegliwość podobne w działaniu jak „Aviomarin” (sam przyznał się ze ma ta sama chorobę). Po ich połknięciu, abym szybciej doszła do siebie postanowiono wyrzucić mnie na chwilę na jedną z okolicznych małych wysepek. Podpłynęliśmy do niej jak się dało najbliżej łódeczką, weszłam do wody i musiałam do niej dopłynąć niedaleki kawałek. Jak tylko na nią weszłam, położyłam się plackiem na piasku i przez dobre 15 minut się nie ruszałam.

Następnie pochodziłam trochę po piasku, pozbierałam najładniejsze według mnie muszelki, zostawiając je na kupce w jednym miejscu i udałam się dalej na zwiedzanie malutkiej plażyczki. Nie wzięłam jednak pod uwagę tego, że kolor piasku był prawie taki sam jak muszelek, wiec po paru minutach latałam jak głupia po całej plaży szukając gdzie je zostawiłam. Chyba musiało to nieźle wyglądać z łodzi, bowiem po chwili podpłynął do mnie koleś z łódki pytając, czy wszystko w porządku. Na szczęście znalazłam moje „skarby”, załadowałam je w pletwy, w dziurę gdzie się wkłada nogi, i wróciliśmy z nimi do zacumowanej obok łódki. Czułam się już o wiele lepiej, wiec dołączyłam  do pływającego niedaleko Tomka. Razem oglądaliśmy podmorska przyrodę. Było naprawdę ładnie, ale nic zachwycającego. Owszem: widziałam parę kolorowych rybek, potężne rośliny, duże ukwiały, ale nie było niczego szczególnego. Szczerze, to w Anglii widziałam ładniejsze „podwodne krajobrazy”. W przewodnikach pisze, że okoliczne tereny są jedne z najpiękniejszych do nurkowania, ale widać chyba tylko do nurkowania a nie do snorkeling-u. Około 12-stej wyłowili Nas z wody i udaliśmy się z powrotem na ląd. W trakcie powrotu instruktor nurkowania powiedział Nam, że na kolejnej wyspie (Phu Quoc), na którą mieliśmy polecieć następnego dnia, załapiemy się na końcówkę sezonu turystycznego, który przypada na listopad-marzec. Jak się okazało był to najlepszy czas na zwiedzanie, ponieważ nie było wtedy tyle turystów, oraz ani nie padało ani nie było tak gorąco, że nie miało się oddychać.  Dostaliśmy jeszcze namiary na hotel, który podobno miał domki tuz na plaży i miał być w miarę tani ($20-$30).

Zwiedzanie wyspy skuterkiem

Gdy zeszliśmy z łódki, szybko poszliśmy do naszego hotelu i w recepcji wypożyczyliśmy skuterek (czekaliśmy na niego 15 min), aby udać się na zwiedzanie wyspy. Na szczęście nie trzeba byo mieć prawo jazdów, aby go wynająć. Podczas gdy ja poszłam do pokoju spakować Nas na resztę dnia (ręczniki/picie/jakieś przekąski na drogę), Tomek pojechał go zatankować i ćwiczył jazdę na pobliskiej ulicy (jego pierwszy raz J). Po krótkim czasie ruszyliśmy w drogę. Na całej wyspie była tylko jedna główna droga z jakimiś odnogami, wiec właściwie nie szło się zgubić. Temperatura musiała być naprawdę wysoka, bowiem asfalt był lekko podtopiony, a jak stawaliśmy na chwilkę na drodze, słońce tak paliło, że nie dało się długo ustać, więc wsiadaliśmy szybko na niego z powrotem, ruszając przed siebie, byleby być cały czas w ruchu.

Najpierw pojechaliśmy za zachód w poszukiwaniu jakiejś ładnej plaży. Po drodze znaleźliśmy jedną wyglądająca przepięknie, ale nie było ani trochę cienia dookoła, więc pojechaliśmy dalej. Po jakiejś godzinie droga się skończyła, więc zawróciliśmy i pojechaliśmy na wschód. Zatrzymaliśmy się na godzinkę na plaży koło pobliskiego SPA. Byliśmy zaskoczeni jej czystością, ale po chwili zagadka się wyjaśniła, bowiem po chwili na plażę wjechała maszyna do czyszczenia i grabienia piasku.

W drodze powrotnej do miasta postanowiliśmy pojeździć sobie trochę pobocznymi dróżkami. Wszędzie dookoła było widać biedę i brud. To naprawdę nieprawdopodobne jak ludzie mogą tak żyć.

Na jednej z uliczek trafiliśmy na lokalny targ, więc zaparkowaliśmy skuterek na przylegającym parkingu i poszliśmy się przejść, aby zobaczyć co ciekawego można było tam znaleźć. Ludzie siedzieli na ulicy i chodnikach, towary leżały dookoła nich (owoce, ryby, mieso,jajka). Na tych stojących straganach chodziły sobie dzikie koty i jadły z położonych dla nich tuz obok misek z jedzeniem. Pełna higiena 🙂

Przygotowania do wyjazdu – wieczorne zakupy prowiantu na drogę i kolacja

Jak zaczęło się ściemniać wróciliśmy do ośrodka, zwróciliśmy wynajęty motorek i zamówiliśmy taksówkę na następny dzień rano na lotnisko. Ponieważ wyjazd miał być około 5:00 rano, a lotnisko było bardzo małe (1 sklepik z pamiątkami i jeden z różnymi pierdołami) postanowiliśmy kupić sobie coś do jedzenia na drogę (w hotelu nie serwowano tak wcześnie śniadań). Niestety wyszliśmy z hotelu za późno (ok 20:00). Wszystkie przenośne budki, w których sprzedawane były bułki (same lub z rożnymi dodatkami) poznikały z ulic bądź wszystko było wyprzedane. Nasze zakupy na śniadanie skończyły się więc na sucharkach (a znaleźć te solone tez nie było łatwo – większość była słodka) i serkach topionych do nich 🙂

Na kolację postanowiliśmy się przejść dla odmiany gdzieś w głąb miasteczka. Wybraliśmy ta knajpkę gdzie na zewnątrz stal grill i w miarę ładnie pachniało. Wystrój był elegantszy w porównaniu do poprzedniego lokalu, gdzie jedliśmy kolacje dzień wcześniej (“eleganckie” = były białe obrusy), ale niestety jedzenie było gorsze, tzn. nadal świeże, ale nie smakowało Nam tak bardzo jak ostatnio. Obok Nas przy stoliku siedział jakiś buddysta – musza oni być naprawdę obdarzeni w tym kraju dużym szacunkiem, bowiem po posiłku napił się on piwa i …. wyszedł bez zapłacenia, żegnany osobiście przez właścicieli…..

Poniedziałek 07/04/2014

Na lotnisku / zmiana godziny lotu

Po dosyć wczesnej pobudce i „smakowitym” śniadanku na lotnisku (kupione dzień wcześniej sucharki z serkiem topionym) pożegnaliśmy Con Dao (7:35) i godzinkę później wylądowaliśmy na lotnisku w Ho Chi Minh City, żeby przesiąść się do samolotu lecącego do Phu Quoc (12:45-13:50). Trochę zgłupieliśmy na lotnisku, bowiem nie mogliśmy znaleźć żadnego samolotu wylatującego o 12:45. Drogą dedukcji wywnioskowaliśmy, iż chyba zmienili Nam czas lotu i że nasz samolot to ten wylatujący 10 minut wcześniej. Po powrocie do domu (Anglii) okazało się, że 3 dni wcześniej został nam wysłany e-mail z wiadomością o zmianie czasu lotu. Tyle ze my byliśmy na wakacjach i nawet przez myśl mi wtedy nie przeszło, żeby sprawdzać swoje e-maile. Jak wakacje to wakacje: bez Internetu, telewizji i innych „codzienny rzeczy”.  

Czytaj dalej o naszej podróży po Wietnamie tutaj: Wietnam – Phu Quoc

Podstawowe informacje z naszym planem podróży po Wietnamie znajdziesz tutaj: Wietnam – Podstawowe Informacje i Nasz Plan Podróży

Dodaj komentarz