You are currently viewing (1) Maroko – Park „Cèdre Gouraud” i okolice

Dlaczego Maroko? Szczerze to nie pamiętam skąd wziął się ten pomysł. Pomyśleliśmy o jakiś tanich, egzotycznych wakacjach i nagle wpadło Nam do głowy Maroko. Po przejrzeniu informacji o tym kraju w internecie, przeczytaniu paru blogów oraz oglądnięciu zdjęć wiedziałam, że to będzie naprawdę udana wyprawa. Zrobiłam wstępny plan wycieczki, kupiliśmy bilety lotnicze, zamówiliśmy samochód i czekaliśmy z niecierpliwością na dzień wylotu. Tym razem pojechaliśmy tam razem z naszym przyjacielem Pawłem, który również jak my był ciekaw tego kraju. Dla większego bezpieczeństwa postanowiliśmy w Maroku mówić wszystkim, że jest on Tomka kuzynem, ponieważ nie wiem czy było by to dobrze widziane: kobieta podróżująca z mężem i „obcym” mężczyzną 🙂

Dzień 1 – Sobota 29/04/2017

Przygotowania do wylotu

Chłopaki nie miały żadnego problemu z pakowaniem się do Maroka: krótkie spodenki na dzień, spodnie z długimi nogawkami na noc. Gorzej było ze mną. Z szacunku dla kultury i religii w tym kraju zdecydowałam się zakupić na tą podróż cienkie spodnie z długimi nogawkami, parę długich sukienek oraz zabrałam ze sobą cienkie chustki żeby przykrywały mi plecy,dekolt oraz ramiona, gdy będę nosić bluzki na ramiączkach. Oczywiście nikt cię do tego nie zmusza: widziałam dużo turystek w krótkich spodenkach i spódniczkach, a na plaży w As-Sawira prawie wszystkie kobiety chodziły w bikini (tylko ja wariatka w jedno częściowym stroju – też specjalnie zakupionym na tą podróż). Jednak wydawało mi się, że wypada uszanować ich kulturę, aby nie wprawiać nikogo w zakłopotanie lub prowokować swoim ubiorem.

Rabat nocą

Na lotnisku w Rabacie wylądowaliśmy wieczorem. Przez okno widzieliśmy mnóstwo bocianów stojących na pasach zieleni znajdujących się koło pasów startowych. Zupełnie nie przeszkadzały im lądujące i startujące samoloty. Przy przejściu przez odprawę trzeba było wypełnić wizę, na której trzeba było wpisać adres hotelu, w którym planowało się zatrzymać. Ponieważ nie mieliśmy takiego (jechaliśmy „na spontan” – zaplanowaliśmy tylko trasę nie rezerwując żadnych noclegów) wpisaliśmy adres pierwszego lepszego hotelu znalezionego w internecie.

W trakcie oczekiwań na wynajęty wcześniej przez Internet samochód poznaliśmy na lotnisku Polaków: matkę z synem, który podobno umiał mówić w lokalnym języku. Wydawali się całkiem mili. Z lotniska miał ich odebrać jakiś człowiek, u którego mieli nocować. Tak się nie stało – nikt po nich nie wyszedł. Zaproponowaliśmy im podwózkę do centrum Rabatu i wspólne poszukiwanie hotelu, którego adres znalazłam w przewodniku.

Po długich nieudanych poszukiwaniach (hotelu nie było pod podanym adresem, chłopakowi za bardzo nie szło dogadywanie się z ludźmi, a nerwowa matka ciągle lamentowała i narzekała nad naszymi głowami – masakra), zatrzymaliśmy się w napotkanym po drodze hotelu Royal (https://royalhotelrabat.morocco-ma.website/en/). Za 3 osobowy pokój zapłaciliśmy 827MAD (niecałe 80 Euro). Warunki były w miarę OK – tylko łazienka trochę się „sypała” ze starości.

Poranny widok na meczet z naszego pokoju hotelowego

Było już bardzo późno (około 23:00) więc po szybkim wrzuceniu walizek do pokoju udaliśmy się do centrum miasta na kolację, na główną ulicę Rabatu Mohamed V. Weszliśmy do jednej z najbardziej zaludnionych knajpek, gdzie sprzedawali fast foody. Zamówiliśmy pizzę (40MAD=3.5Euro), jajecznicę z krewetkami (30MAD=3Euro) oraz jajecznicę z mięsem (24MAD=2Euro). Wszystko zapijaliśmy pysznym sokiem ze świeżych owoców. Po zjedzeniu kolacji udaliśmy się na szybki spacer główną ulicą miasta, na której znajdowało się dużo różnych restauracyjek i hotelików, a na chodniku porozkładali się lokalni handlarze sprzedając co popadnie (dużo staroci lub niepotrzebnych przestarzałych gratów). W oczy rzuciło mi się, że dużo kobiet ubranych było w obcisłe dżinsy zamiast w sukienki. Na głowach większość z nich nosiła chustki, ale nie wszystkie.

Dzień 2 – Niedziela 30/04/2017

Pierwszy poranek w Maroku

O 5 rano zerwaliśmy się nagle z łóżek gwałtownie wybudzeni ze „środka” snu. Okazało się, że tuż obok hotelu postawiony był meczet i obudziły Nas głośne poranne nawoływania do modlitwy.

Po dospaniu paru godzinek wstaliśmy pełni energii słuchając pięknego śpiewu ptaków zza okien hotelu. Ponieważ mieliśmy przed sobą cały dzień jazdy do Merzouga (597km = 8.5 godz) szybko zjedliśmy śniadanie w położonej niedaleko knajpce. Za zestaw: kawa lub bardzo słodka herbata, rogalik, chleb, jajecznica i kostka serka topionego zapłaciliśmy 24MAD od osoby. Mieliśmy trochę problem z zamówieniem, bowiem kelner nie mówił po angielsku, ale z kłopotu wybawił nas jeden z przechodniów służąc nam za tłumacza.

Droga do Ar-Risani (Rissani)

Po śniadaniu szybko wsiedliśmy do samochodu, ustawiliśmy naszą nawigację na miasteczko Rissani (jest to miasteczko położone najbliżej pustyni Merzougi) i ruszyliśmy w drogę.

Widoki za oknem były zachwycające. Przyroda na początku trochę przypominała mi hiszpańską. Wszędzie w okolicach małych miasteczek było mnóstwo bocianów, a na obrzeżach miasta ludzie w spokoju pilnowali swoich stad kóz i osłów.

Po jakiejś godzince pogoda zaczęła robić się coraz lepsza: pojawiło się błękitne niebo i temperatura podskoczyła do około 26 stopni (jak nie więcej), a im dalej jechaliśmy w głąb lądu, tym tereny stały się coraz bardziej górzyste.

Po 2 godzinach jazdy zatrzymaliśmy się na jednych z punktów widokowych, gdzie lokalni ludzie sprzedawali przepiękne kamienie i skamieliny. Nie byłam pewna, czy można wywozić je z kraju (w szczególności skamieliny), ale skusiłam się na kupno 4 malutkich ślicznych skałek oraz małej skamieliny. Oczywiście nie odbyło się bez negocjacji, w której mój małżonek miał już wprawę. I tak cena spadła z 350MAD na 150 MAD. Po porobieniu zdjęć wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy dalej.

Park „Cèdre Gouraud”

Mieliśmy niebywałe szczęście, bowiem nasza trasa przebiegała przez park „Cèdre Gouraud” (45min jazdy od „naszego” puntu widokowego). W moim przewodniku nic nie było na temat tego miejsca, a szkoda. „Cèdre Gouraud” słynny jest z występującego tutaj siedliska makaków berberyjskich.

Urocze zwierzątka sa tutaj jedną z głównych strakcji turystycznych. Są na tyle przyzwyczajone do ludzi, że jedzą z ręki owoce lub orzeszki (które można zakupić na miejscu). O wszystkim dowiedzieliśmy się przez przypadek. Wjechaliśmy sobie do lasu i nagle widzimy parę samochodów zaparkowanych przy drodze i chodzących przy ulicy i pomiędzy drzewami ludzi. Zwolniliśmy z ciekawości, a kawałek dalej widzimy kolejne samochody i następnych paru ludzi coś się schylających lub wyciągających ręce w stronę gałęzi. Patrzymy się, a tam duże stado makaków. Oczywiście od razu się zatrzymaliśmy i dołączyliśmy do pozostałych turystów.

Od lokalnych ludzi kupiliśmy orzeszki, którymi karmiliśmy makaki ciesząc się z tego jak małe dzieci.  

Po jakiejś pół godzince „zabawy” z makakami pojechaliśmy dalej mając w planie zatrzymać się gdzieś po drodze na obiad.

Nie pamiętam gdzie to zrobiliśmy, ale jedzenie było …. zaskakujące 🙂 Tadżin (Tajine). Bardzo dobre. Zapłaciliśmy 130MAD za 3 osoby.

Po napełnieniu żołądków ruszyliśmy dalej w stronę gór Atlas.

Wypadek

Po drodze „zahaczyliśmy” o wybrzeża gór Atlas, gdzie podczas zwalniania na jednym z zakrętów (aby zjechać na punkt widokowy) mieliśmy stłuczkę samochodową. Ktoś, kto jechał za nami nie wyhamował na czas i uderzył w tył naszego samochodu. Nasz samochód wyglądał na „lekko stuknięty”, podczas gdy przód samochodu jadącego za nami wyglądał bardzo nieciekawie. Po 5 minutach wymiany zdań, kto jest winny (i zrobieniu przez Nas szybko zdjęć stłuczki, samochodów oraz właściciela) koleś wsiadł do samochodu i sobie po prostu pojechał zostawiając za sobą na ulicy ślady jakiegoś cieknącego ciemnego płynu.

Pechowy zakręt

Cały czas próbowaliśmy dodzwonić się do naszej agencji, ale nikt nie odbierał telefonu. Spotkani po drodze policjanci powiedzieli, że jeżeli chcemy z kimś na ten temat porozmawiać, to musielibyśmy wrócić się do jednego z biur, które znajdowało się jakąś godzinę jazdy wstecz, ale nie było nam to na rękę. A poza tym jak pisałam wcześniej nasz samochód wyglądał jakby miał tylko lekko stuknięty błotnik, więc pojechaliśmy dalej. No i mieliśmy wykupione dobre ubezpieczenie samochodu, które pokryło wszystkie koszty naprawy naszego auta w razie stłuczki, a więc nie było jakiegoś większego stresu.

Droga do Ar-Risani (Rissani)

Pozostała część drogi do Rissani przebiegła Nam w spokoju.

Im dalej jechaliśmy tym bardziej Maroko zachwycało nas coraz bardziej.

Jednym z ostatnich miejsc, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilkę zanim dotarliśmy do Rissani był jeden ze stojących przy drodze lokalnych sklepików. Skusił Nas stojący przed wejściem szkielet dinozaura. Właściciel był bardzo sympatyczny: pozwolił Nam pokarmić jego wielbłądy, a następnie zaprowadził Nas do swojego sklepu, w którym znajdowało się mnóstwo skamielin i innych rzeczy na sprzedaż. Ponieważ już wcześniej coś kupiłam, nie zrobiłam tutaj żadnego zakupu, czego później żałowałam, bowiem właściciel był naprawdę bardzo miły i w ogóle nie był nachalny. Mogłam trochę wspomóc jego mały interes…

Podstawowe informacje z naszym planem podróży po Maroku znajdziesz tutaj: Maroko – Podstawowe Informacje i Nasz Plan Podróży

Czytaj dalej o naszej podróży po Maroko tutaj: Maroko – Ar-Risani (Rissani) – Merzouga (Erg Chebbi)

Dodaj komentarz