You are currently viewing (9a) Wietnam – Delta Mekongu – My Tho

Środa 09/04/2014

Dojazd do My Tho

O 9:00 rano wylecieliśmy z Phu Quoc do Ho Chi Minh City (przylot 10:00), aby stamtąd autobusem udać się do Delty Mekongu. Niestety przeoczyliśmy bezpośrednie loty z Phu Quoc do Can Tho, inaczej zaoszczędzilibyśmy sobie dużo czasu. W planach mieliśmy zatrzymać się w 2 miastach: najpierw w My Tho, a potem w Can Tho.

Po wylądowaniu na lotnisku zaczęła się ta sama bajka co wszędzie. W każdej informacji mówili Nam, że nie ma autobusów do My Tho i że musimy wynająć prywatny samochód lub pojechać tam ich busikiem. Ceny wołali sobie makabrycznie wysokie. Gdy w jednej z informacji na odpowiedź ”Nie ma autobusu” pokazaliśmy im stojący parę metrów dalej przystanek autobusowy z zapytaniem “To co to jest w takim razie? ” – ich znajomość języka angielskiego nagle się skończyła. Dosłownie zapominali języka w gębie. Naprawdę mieliśmy ich dość. Zdenerwowani, zdesperowani i klnący na “małych, wrednych naciągaczy” podeszliśmy do kierowcy autobusu z naszymi mapami. Pokazaliśmy i powiedzieliśmy nazwę miasta, gdzie chcieliśmy się udać. Używając zaczerpniętego ze słownika wietnamskiego słowa “dworzec autobusowy” na migi próbowaliśmy dowiedzieć się jak tam dojechać. Kierowca rzucił okiem na mapę, pokazał Nam na palcach 2, napisał w naszym notatniku 2 numery, które jak się domyśliliśmy były numerami autobusów (jego i jakiś inny) oraz “Ben xe Mien Tay”, co jak się później okazało było nazwą dworca autobusowego. Jak człowiek chce to potrafi się dogadać 🙂

Najpierw jechaliśmy autobusem nr 152 jakieś 5-10 min. Potem kierowca kazał Nam wysiąść na jakimś przystanku przy głównej drodze, gdzie przesiedliśmy się do następnego autobusu nr 148, którym po 30min dojechaliśmy na główny dworzec autobusowy. Zapłaciliśmy 5 000 VND od osoby. Tam kupiliśmy w miarę tanie bilety na autobus do My Tho (350 000 VND od osoby), który miał wyjechać o 12:00 (mieliśmy pół godzinki czekania). Lokalny autobus wyglądał jak te stare dobre polskie autokary: podniszczony, bez klimatyzacji. Ponownie byliśmy tutaj jedynymi zagranicznymi ludźmi. Żadnych turystów, sami lokalni ludzie. Przed wyjazdem z dworca, do autobusu weszli sprzedawcy, u których kupiliśmy 2 małe bochenki świeżego, pszennego chleba (które zjedliśmy prawie całe na starcie) oraz wodę do picia. Jechaliśmy jakieś 1.5godz (75km). Muszę przyznać, że była to dla mnie mordęga: upał, brak klimatyzacji, prawie wszystkie okna pootwierane (z wyjątkiem tych zepsutych) a i tak strasznie gorąco. Cały czas wachlowałam się swoim wachlarzem. Tymczasem Tomek spał w najlepsze 🙂

My Tho

Po wyjściu z autobusu nie mieliśmy pojęcia gdzie jesteśmy. Odganiając nachalnych lokalnych ludzi proponujących podwózkę skuterami, wsiedliśmy do taksówki i pokazując placem na mapie kazaliśmy kierowcy zawieść się do centrum miasta. Jechaliśmy jakieś 10-15 minutek. Miasto okazało się niewarte zobaczenia: szare, brzydkie budynki, obskurna przystań. Na przystani oprócz malutkiego przystanku z busikami stał biały, kwadratowy budynek, w którym znajdowały się wszystkie biura podroży sprzedające wycieczki po Delcie Mekongu. Każda proponowała coś innego za inną cenę, dlatego warto pochodzić i popytać się w różnych biurach, a nie wybrać pierwszą lepszą opcje. Zdecydowaliśmy się na 2 dniową wycieczkę po Delcie, z noclegiem u miejscowych ludzi  za którą zapłaciliśmy 900 000 VND za 2 osoby.

Wycieczka po Delcie Mekongu

Nasza wycieczka zaczęła się tego samego dnia. Najpierw popłynęliśmy malutką łódeczką z motorkiem na jedną z okolicznych wysepek. Na początku, tuż po zejściu na nią, zostały pokazane Nam małe ule z pszczołami. Następnie zostaliśmy zaprowadzeni do malutkiego stoliczka, gdzie poczęstowano Nas herbatą z miodem. Podczas picia, po 10 minutach, za $12 staliśmy się posiadaczami butelki płynnego miodu oraz 4 malutkich pojemniczków z kremem z miodu. Miód był dobry, ale kremy szybko wyrzuciłam ponieważ po wyschnięciu na skórze robiły się z nich skorupy.

Po wypiciu herbaty poszliśmy w stronę terrarium, gdzie pokazany Nam został duży wąż. Po chwili wylądował on na naszych szyjach, abyśmy porobili sobie z nim zdjęcia.

Parę minut później poszliśmy dalej w głąb wyspy. Po 10 minutkach spacerku, pomiędzy jakimiś chatkami, zostaliśmy posadzeni przy stoliku, na który podano Nam parę kawałków 5 różnych owoców, a następnie mieliśmy 10 minutowy prywatny koncert. Śpiewało Nam 5 dziewczyn na zmianę. Po koncercie podeszły do Nas z koszyczkiem na napiwek. Nie byliśmy pewni ile im dać, więc Tomek spytał się ile chcą (w ręce miał 20 000 VND). Jedna z nich szepnęła 100 000 VND. Tyle też dostały, bowiem po przeliczeniu nie było to za dużo.

Kolejnym etapem wycieczki było pół godzinne pływanie malutkimi łódeczkami kanałami Delty Mekongu pomiędzy trzcinami, palmami i innymi roślinami. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak widzi się na zdjęciach w internecie lub w katalogu każdego biura podroży. Naprawdę było bardzo pięknie.

Na końcu drogi czekała na Nas nasza łódka, którą zostaliśmy zawiezieni w inne miejsce na wyspie na zachód słońca. W porównaniu do poprzedniej lokalizacji, która była cicha i spokojna, ta była pełna turystów i pełna „atrakcji”: przejście cienkim bambusowym mostkiem nad rzeczką, fosa z krokodylami, plac z dużymi rzeźbionymi kolorowymi kolumnami i sklepik z pamiątkami, gdzie kupiliśmy bananowe wino.

Było w miarę pochmurno i nie było widać zachodu słońca, więc szybko wróciliśmy do naszej łódki. Następnie pływaliśmy sobie wzdłuż brzegów wyspy czekając, aż zapadnie zmrok, aby pooglądać świetliki. Nie było ich za dużo, ale i tak wyglądały ślicznie. Jak malutkie lampki świąteczne porozrzucane pomiędzy gałęziami drzew.

Nocleg u lokalnych ludzi

Po obejrzeniu świetlików zostaliśmy wysadzeni i zaprowadzeni na nocleg do jakiejś lokalnej rodziny na jedną z wysepek. I tutaj czekał mnie duży zawód. Okolice były ciekawe: duże ogrody pełne różnych upraw i kwiatów.

Domy były dosyć spore i trochę zaniedbane. Dom w którym mieliśmy nocleg z zewnątrz wyglądał bardzo ładnie.

Ale tylko za zewnątrz, bowiem w środku pokoje dla gości i łazienka były MASAKRYCZNE!!! Były to 2-3 pokoiki, do których przechodziło się bezpośrednio z jednego do drugiego. Pomiędzy nimi nie było żadnych drzwi. Dla mnie wyglądało to jak jeden długi korytarz, gdzie po bokach we wnękach znajdowały się podwójne łóżka.

Nie było żadnych szaf lub wieszaków, żeby powiesić swoje rzeczy. Ściany były obskurne, brudne i porysowane. Jedynie podłoga „lśniła”. Brak klimatyzacji – tylko głośny wiatrak. W nocy pomiędzy pokojami swobodnie chodzili sobie mieszkańcy domu, nie przejmując się, że tam śpimy. Zero prywatności. Ale największą porażką była łazienka: paskudna i obskurna. Brak prysznica: tylko kran i stojące pod nim bardzo zniszczone wiaderko z chochlą do polewania się wodą, która leciała z kranu. A woda miała cudowny rdzawy kolorek 🙂 Chyba musieli ciągnąć ją z rzeki. I tu po raz drugi w ciągu naszych wakacji zbuntowałam się i poszłam spać nieumyta. Po prostu bałam się dotknąć czegokolwiek w tej łazience, a kolor wody mnie przerażał.  

Gospodarze byli nieprzyjemni: ani się nie uśmiechnęli, ani nie próbowali nawiązać z nami żadnego kontaktu. Miałam wrażenie, że nasza obecność jest im nieprzyjemna. Na kolacje o 19:00, o której zostaliśmy poinformowani przez naszego przewodnika zanim odpłynął i wziął nasze paszporty do (jak się domyślam) spisania naszych danych (2 godz. potem dostaliśmy je spowrotem od mieszkańców) wyszliśmy na taras, gdzie stały porozstawiane stoliki. Usiedliśmy przy tym, na którym leżały sztućce i czekaliśmy aż ktoś do Nas podejdzie. Po 5 minutach podali Nam do jedzenia: … jajka, bekon i zupkę. Nic do picia. Musieliśmy na migi pokazać, że chce Nam się pić, żeby cokolwiek dostać. Porażka. Na wszystkich zdjęciach w biurach podroży byli uśmiechnięci turyści siedzący razem z mieszkańcami na malutkich krzesełkach koło misek/talerzy pełnych rożnego jedzenia. A myśmy dostali jajka, bekon i bulki, i to jeszcze podane jakby bardzo od niechcenia. Rozumiem, że w kraju panuje bieda i że może właściciele nie mieli akurat niczego innego do jedzenia, ale mogli to nadrobić chociaż odrobiną uśmiechu na twarzy, a nie naburmuszeniem.

Po zjedzeniu kolacji szybko poszliśmy spać przy huku głośnego wiatraka, który pełnił role klimatyzacji. W nocy Tomek zerwał się przestraszony z koszmaru. Śniło mu się, że ktoś czai się za ścianą żeby Nas zabić ….

Czwartek 10/04/2014

Musze przyznać ze pospaliśmy sobie dosyć długo i około 10:00 poszliśmy na śniadanie. Do jedzenia dostaliśmy … bulkę, jajko i zupkę 🙂 Zaszaleli nie ma co … Około 11:00 ktoś miał przypłynąć po Nas łódką. Oczywiście wietnamczykom się nigdzie nie śpieszy, więc nasz przewoźnik spóźnił się ponad pół godziny. Trochę spanikowałam, że Nas zostawią na tej wyspie, ale na szczęście o Nas nie zapomnieli.

Podsumowanie wycieczki Ogólnie to byliśmy bardzo zadowoleni z tej wycieczki. Nie zapłaciliśmy za dużo, a bardzo Nam się podobało. No może z wyjątkiem noclegu. Chociaż patrząc się z perspektywy czasu: bynajmniej mieliśmy jakieś „atrakcje”. Przyzwyczajeni do europejskich standardów hoteli i campingów – tutejsze warunki były dla Nas szokujące.

Naszym kolejnym i ostatnim punktem podróży po Wietnamie było miasto Can Tho

Czytaj dalej o naszej podróży po Wietnamie tutaj: Wietnam – Delta Mekongu – Can Tho

Podstawowe informacje z naszym planem podróży po Wietnamie znajdziesz tutaj: Wietnam – Podstawowe Informacje i Nasz Plan Podróży

Dodaj komentarz