You are currently viewing (2) Madagaskar – Morondava i okolice: Aleja Baobabów (część 1)

Dzień 1 – Niedziela  25/09/2016

Morondava

Zbliżając się do Morondavy zaczęliśmy widzieć coraz więcej zabudowań przy drodze oraz ludzi na ulicach.

Do Morondavy przyjechaliśmy jak zaczynało się ściemniać.

Okazała się ona dosyć malutkim, ale przytulnym miasteczkiem nad brzegiem oceanu. Przy głównej drodze znajduje się dużo hoteli, restauracji i sklepików (lokalnych straganów) otwartych do późnych godzin.

Zostaliśmy zawiezieni do naszego hotelu (“Hotel Sun Beach”). Był on bardzo ładny. Minusem była głośna klimatyzacja oraz braki w dostawie prądu w ciągu nocy.

Tutaj zostaliśmy przekazani w ręce drugiego, młodszego kierowcy, który przez najbliższe parę dni miał nas wozić przez te bardziej dzikie tereny Madagaskaru swoim terenowym samochodem z napędem 4×4. Nowy kierowca (którego angielski był trochę lepszy) okazał się równie sympatyczny jak poprzedni i spędziliśmy z nim naprawdę milo czas. Zawsze odpowiadał na każde pytania z uśmiechem na twarzy oraz w trakcie drogi załatwiał Nam dużo rzeczy o które prosiliśmy. Oczywiście od razu zasypaliśmy biedaka pytaniami: gdzie tu można zjeść najlepiej, oraz gdzie możemy kupić porządny swojski rum oraz miód. Rum miał nam załatwić po powrocie, miód mieliśmy kupić w trakcie drogi, a na kolacje powiedział żebyśmy poszli do “Le Corail”.

Po szybkim przebraniu się wyszliśmy na główną uliczkę, żeby poszukać poleconej restauracji. Oświetlenie drogi było słabe, ale dzięki temu mogłam podziwiać nad głową piękne gwieździste niebo … Na ulicy prawie ogóle nie było turystów, tylko dosyć sporo lokalnych ludzi stojących przed malutkimi barami sączących piwo i rozmawiających ze sobą.

Zanim doszliśmy do restauracji wstąpiliśmy do jednego z otwartych sklepików (wyglądał jak stragan), gdzie wygrzebałam gdzieś z tyłu zakurzone drzewo baobabu zrobione z lin, wzięłam pod pachę dużego kolorowego kameleona (też zrobionego z jakiś lin) oraz jakąś lokalną biżuterię i powiedziałam mojemu mężowi, że bez tego nie wyjdę ze sklepu (w szczególności bez kameleona – miłość od pierwszego wejrzenia). Oczywiście nie odbyło się bez targowania ceny.

Z zakupami w ręce udaliśmy się do “Le Corail”. I tutaj kompletne zaskoczenie. Restauracja wygląda tak sobie: duże pomieszczenie bez ścian (z wyjątkiem wymurowanego pomieszczenia na kuchnie i toaletę), z dachem pokrytym bodajże lisicami palm, drewniane stoły, białe obrusy. Ot nic takiego specjalnego. Ale jedzenie: SZOK !!! Nigdy w życiu nie jadłam tak dobrego i tak pięknie podanego jedzenia. MISTRZOSTWO ŚWIATA!!! Każdy kęs był rajem dla podniebienia: carpaccio z ryby, krewetki, ogromne homary (te z Kuby się chowają). Obłęd!!!

Jedyne, co mi nie smakowało to pizza, którą zamówiłam sobie innego dnia. Cenowo prawie jak wszędzie: starter ok . 5000-8000 MGA, dania główne ok 15 000 – 20 000 MGA, najdroższe (czyli homary) około 35 000 MGA. Wydałabym i dwa razy tyle jakbym musiała. Nawet i trzy 🙂 Wspaniale jedzenie. W szczególności homar zapiekany w sosie własnym i serze. Nie wiem kim był kucharz, ale bym go zabrała ze sobą żeby mi tak gotował na co dzień 😉 Wspaniałe zakończenie wieczoru…

Dzień 2 – Poniedziałek  26/09/2016

O 7 rano zjedliśmy śniadanie i poszliśmy do naszego nowego kierowcy. Swojski rum już na nas czekał 🙂 Zamówiliśmy z 2 litry za które kierowca chciał … 10 000 MGA (£2.50 !!!). Daliśmy mu 20 000 MGA, bo czuliśmy się trochę głupio, że tak mało chciał. Następnie wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w stronę Tsingy de Bemaracha. Po drodze mieliśmy zatrzymać się na słynnej na cały świat Alei Baobabów.

Obrzeża Morondavy to jedne wielkie targowisko, na którym można kupić prawie wszystko.

Na końcu miasta asfalt się skończył i dalej jechaliśmy nieutwardnionymi drogami, które okazały się nie takie złe. Po jakiś 30 minutach zaczęły pojawiać się krajobrazy, jakie oglądaliśmy w telewizji: stepy z pojedynczymi baobabami i polami ryżowymi.

Przy drodze były małe sadzawki, gdzie dzieci taplały się w wodzie dla zabawy i ochłodzenia, a dorośli (lub starsze dzieci) prali w tej wodzie ubrania, kapali się lub pobierali wodę do picia.

Gdzieniegdzie od czasu do czasu pojawiały się pojedyncze małe wioski składające się z paru-parunastu domków albo wymurowanych z dachem zrobionym z palmy (lub wyłożonymi jakimiś blachami) albo zrobionych całych z palm/gałęzi.

Aleja Baobabów

W drodze do Tsingy De Bemaraha zatrzymaliśmy się na pół godzinki na słynnej Aleji Baobabów (po powrocie z Tsingy mieliśmy w planie przyjechać tutaj na zachód słońca). Widoki były oszałamiające: piękne potężne drzewa na tle błękitnego nieba oraz madagaskarskich krajobrazów wprawiały mnie w prawdziwy zachwyt.

Osobiście uważam iż jest to najlepsza pora do zwiedzenia tego miejsca. Nie było tutaj w ogóle turystów, tylko parę lokalnych ludzi oraz dzieci, które z ochotą pozowały do zdjęć (chcąc je później zobaczyć w aparacie).

Jednak także i tu turystyka dała swoje znaki: jak tylko porobiło się zdjęcia, jedno z dzieci zaczęło prosić o pieniądze. Przykre… Chyba warto wsiąść ze sobą jakieś słodycze lub jakieś zabawki, żeby rozdać je dzieciom zamiast pieniędzy.

Po pół godzinie udaliśmy się w stronę Tsingy De Bemaraha.

Czytaj dalej o naszej podróży po Madagaskarze tutaj: Madagaskar – Tsingy De Bemaraha.

Podstawowe informacje z naszym planem podróży po Wietnamie znajdziesz tutaj: Madagaskar – Podstawowe Informacje I Nasz Plan Podróży

Dodaj komentarz