Dzień 1 – Wtorek 05/01/2016
Droga do Trinidad przez Hawanę
Rano punktualnie o 9:00 do hotelu w Maria La Gorda przyjechał po Nas nasz kierowca. Naprawdę bardzo miły i skromny człowiek. Zawsze uśmiechnięty. Daliśmy mu na podziękowanie parę rzeczy z paczek,które wzięliśmy do rozdania. Kolejną z paczek poprosiliśmy, aby dał ludziom do jednego biednie wyglądającego domu, który mijaliśmy w trakcie powrotu do Hawany. Nasze plecaki stawały się coraz lżejsze 🙂
Do Hawany dojechaliśmy około 15:00. Tam odebrał Nas syn od Jorge i wsadził do innego samochodu z jakimś młodym kierowcą, który miał Nas zawieść do Trinidadu na adres podany mu przez Jorge i Isabel (zapłaciliśmy 120 CUC w jedną stronę). Chłopak angielskiego nie znał, więc rozmowa za bardzo się nie kleiła. Po drodze zabrał z drogi jakiegoś autostopowicza, wysadził go w Cienfuegos i zgarnął do samochodu swoją siostrę, która jak się okazało znała trochę angielski.
Im bliżej byliśmy Trinidadu tym większą biedę można było zauważyć, w szczególności przejeżdżając przez boczne uliczki Cienfuegos. Naprawdę przykre … Do samego Trinidadu dojechaliśmy około 20-21, gdy było już w miarę ciemno. Trochę błądziliśmy po uliczkach próbując dostać się pod podany adres, a jak pytaliśmy się jakiś lokalnych ludzi o drogę, to odpowiadali, że nie wiedzą, a poza tym nigdzie nie ma już żadnych wolnych miejsc. W końcu trafiliśmy na miejsce. Ulica, na której się zatrzymaliśmy wyglądała trochę nieciekawie i była prawie nieoświetlona. Tutaj czekała Nas ta sama historia co w Hawanie: kobieta u której mieliśmy mieć nocleg powiedziała, że nie ma wolnych miejsc i że w całym Trinidad wszystko jest pozajmowane (wcale się nie dziwię, po zobaczeniu później tłumu ludzi na ulicach, w szczególności w nocy). Na szczęście po paru telefonach coś się znalazło i to prawie w samym centrum miasta (Hostal Casa Margarita) Widać jak się chce, to zawsze coś się znajdzie 🙂 Cena była 30CUC za noc za pokój + 5 CUC za osobę za śniadanie. Umówiliśmy się z siostrą kierowcy, że za 2 dni jej brat zabierze Nas z powrotem do Hawany.
Rozpakowaliśmy się w pokoju i poszliśmy do właścicieli z zamiarem zamówienia śniadania na następny dzień. Nie znali oni angielskiego, ale na szczęście z pomocą przyszli Nam inni turyści, którzy akurat jedli u nich kolację.
Dzień 2 – Środa 06/01/2016
Mazaki dla dzieci
Na śniadanie dostaliśmy to co wszędzie, czyli najpierw świeże owoce, potem bułki, jajka, żółty ser i parę warzyw J Właścicielce daliśmy jedną z 3 ostatnich paczek i poszliśmy zwiedzać Trinidad. Idąc w stronę centrum wzięłam do torebki kolorowe długopisy i mazaki z zamiarem rozdania ich napotkanym dzieciom. Gdy na jednej z uliczek zobaczyłam grupkę dzieci wychodzących chyba ze szkoły – podeszłam do jednego z nich stojącego na uboczu, dając mu parę długopisów i mazaków. Nagle w przeciągu paru sekund zostałam obtoczona przez grupę pozostałych dzieciaków krzyczących coś po hiszpańsku. Rozdałam wszystko co miałam ze sobą, a właściwie zostało mi to wyrwane z ręki, plus jeszcze co niektóre dzieci nachalne zaglądały mi do torebki. Kto by pomyślał, że sprawi im to taką radość. Od tej pory jak tylko wychodziliśmy z pokoju ładowałam w moją malutką torebkę tyle cukierów i mazaków ile się dało 🙂
Trinidad w ciągu dnia
Trinidad jest naprawdę uroczym, kolorowym miasteczkiem na pagórku, o bardzo sennej atmosferze.
Zwiedzanie zaczęliśmy od dolnej partii miasta (Plaza Carillo), gdzie rozglądaliśmy się za jakąś lokalną wycieczką. Na ogłoszeniu przed biurem podroży można było przeczytać, że wycieczki w okolice Trinidadu kosztują około 60-100 CUC od osoby w zależności gdzie się chciało pojechać. To trochę dużo. Niezdecydowani poszliśmy dalej.
Wszystko dookoła wyglądało jakbyśmy wylądowali w jakimś starym malutkim miasteczku, gdzie na ulicach jeździło wszystko: od ludzi na koniach, poprzez bryczki, rowery, stare samochody, traktory. Klimat nie do opisania.
Ruch z rana był tutaj naprawdę duży. Na rogach lub w okienkach domków sprzedawane były albo orzeźwiające napoje z owoców, po które lokalni ludzie stali kolejkami albo lokalna pizza. Ponieważ zjedliśmy już posiłek w domu postanowiliśmy wrócić tutaj następnego dnia na śniadanie. W jednych ze sklepików kupiłam parę kartek pocztowych ze znaczkami do Europy, wypełniłam je od razu i wysłałam do rodziny i znajomych (po 3 miesiącach prawie wszystkie kartki doszły :-)). Następnie udaliśmy się w górę miasta w stronę centrum.
Główny ryneczek (Plaza Mayor) oraz położony tuż obok muzeum „Nacional de la Lucha Contra Bandidos” malutki placyk jest naprawdę ładny, a widoki z wieży muzeum na otaczające je góry przepiękne.
Tuż koło muzeum grała sobie jakąś lokalna grupa. Słońce, błękitne niebo, kubańska muzyka na żywo, otaczające cię góry i Ty siedzący w otoczeniu tego wszystkiego na ławeczce – żyć nie umierać. Bezcenne uczucie. Czas stanął w miejscu.
W bocznych uliczkach w sklepikach pokupowałam sobie pamiątkowe magnesy na lodówkę oraz czerwona biżuterię z jakiś lokalnych ziaren, a następnie trochę sobie posiedzieliśmy w centrum miasteczka koło Casa de la Música.
Tuż koło Plaza Mayor zaczepił Nas jakiś młody człowiek zapraszając łamanym angielskim na paru godzinną wycieczkę po okolicach Trinidad na koniach, z przerwą na wykapanie się gdzieś w jeziorku za naprawdę nieduże pieniądze (30 CUC od osoby). Zgodziliśmy od razu umawiając się z nim za pół godziny w tym samym miejscu. Wróciliśmy szybko do pokoju, aby ubrać stroje kąpielowe i pognaliśmy na umówione miejsce spotkania.
Wycieczka konna
Na wycieczkę mieliśmy jechać razem z inną parą ludzi w naszym wieku. Najpierw zaprowadzono Nas w stronę dwóch koni, gdzie mieliśmy poczekać na pozostałe wierzchowce. Zostałam posadzona na pierwszym koniu, a Tomek na drugim. Następnie nasz przewodnik (ten sam młody chłopak) po wytłumaczeniu mi jak należy prowadzić konia (po „amerykańsku” trzymając lejce w jednej dłoni, a nie dwóch jak się uczyłam w Europie) zaczął mnie kawałek prowadzić, a Tomkowi kazał po prostu jechać klepiąc jego konia w tyłek, żeby ruszył 🙂 Mój małżonek pierwszy raz sam jechał na koniu, a tu puścili go samopasem.
Nikt przed nim nie jechał, myśmy się po chwili zatrzymali, a jego koń niósł go prosto przed siebie drogą. Tomek zaczął rozglądać się na boki trochę zaniepokojony, że jedzie sam, ale doszedł do wniosku, że koń chyba wie gdzie jedzie 🙂 Po jakimś czasie (gdy już wszyscy dostali konia) dogoniliśmy go na końcu ulicy. Po 10 minutach wyjechaliśmy z miasteczka i pojechaliśmy polną droga. Tutaj nasz przewodnik zamienił się ze mną koniem, bowiem mój był trochę niespokojny.
Przez pierwsze parę minut jechaliśmy sobie pomału, spokojnie. Po chwili wszyscy zaczęli jechać kłusem, od czasu do czasu zmieniając go na galop. Na początku było OK, fajna zabawa, ale jak się okazało mieliśmy tak jechać prawie cały czas w trakcie wycieczki. Masakra dla kogoś, kto nigdy nie jeździł konno, bądź wziął tylko parę lekcji jazdy konno. Przy kłusie i galopie twoje nogi/uda cały czas się ocierają przy unoszeniu się i przysiadaniu, aby dostosować się do jazdy konia. Wskazane więc są długie spodnie, a że myśmy myśleli że będzie to spokojny spacerek ubraliśmy się w letnie ciuchy, czyli Tomuś założył krótkie spodenki a ja sukienkę. Porażka. Uda mieliśmy poobcierane, przez 3 dni mięśnie bolały jak cholera, a ja jeszcze dodatkowo miałam siniaki z boku na żebrach od odbijającego się aparatu fotograficznego. To się wybraliśmy na wycieczkę 🙂 A jeszcze trzymać cały czas rytm na koniu w czasie kłusu to dopiero sztuka dla początkujących. Ja tam jeszcze coś pamiętałam z nauki jazdy konnej, ale Tomek przez pierwsze parę dobrych minut podskakiwał na koniu na prawo i lewo pytając się co chwilę „Jak to się kurcze jeździ, żeby tak nie skakać?” Z czasem złapał własny rytm. Para jadąca z nami nie miała z tym żadnego problemu: jeździli już wcześniej konno, i to sporo razy, więc dla nich to nie było nic trudnego. Gdzieś w połowie drogi wytłumaczyli naszemu przewodnikowi (który prawie nic nie mówił po angielsku), żeby jechał z nami trochę wolniej.
Pomimo że skutki tej wycieczki czuliśmy przez najbliższe parę dni naprawdę było warto. Jechaliśmy pięknymi dolinami, pagórkami (masakra ze schodzeniem ze stromej góry na koniu), wioseczkami.
Odwiedziliśmy miejsce, gdzie nam pokazali jak z trzciny cukrowej wydobywa się sok.
Jednak najlepsze czekało Nas na końcu drogi. Zatrzymaliśmy się gdzieś w lesie, w którym zostawiliśmy konie i po 20 minutach spacerku doszliśmy do schowanej pomiędzy drzewami kotliny z sadzawką, małą grotą, wodospadem oraz … (niespodzianka :-)) stojącym na skałkach sklepionym z paru desek mini barem, gdzie serwowano ci cuuuuudoooownie orzeźwiające zimne drinki przy dźwięku kubańskiej muzyki granej i śpiewanej przez jakiś dwóch lokalnych ludzi. I tylko oni i nasza czwórka. Mały raj.
Oczywiście pierwsze, co zrobiliśmy to weszliśmy do wody. Pochłodziliśmy się tam trochę, Tomek poskakał razem z drugim turystą do sadzawki ze skałki.
Następnie piliśmy zimniuteńkie drinki i po jakiejś godzince wróciliśmy do naszych koni i zaczęliśmy wracać do Trinidadu.
Trinidad nocą
I tutaj brak mi słów, żeby opisać Trinidad nocą. To była największa i najpiękniejsza niespodzianka, jaka mnie spotkała na Kubie. Już rozumiem, dlaczego znajomy zapytany „Dlaczego wszyscy chcą tam wracać?” odpowiedział mi, że to trzeba zobaczyć i poczuć. Kamienne uliczki z kostki brukowej pięknie oświetlone nastrojowymi światłami/latarniami, nastrojowa muzyka w centrum miasta prawie na każdym rogu, knajpy (w bramach, na podwórkach, domach) niektóre tak piękne, że aż dech zapiera w piersiach, genialne kolonialne wnętrza, fantastyczne nakrycia stołu, kryształy, piękne ozdobne żyrandole, które prawie wszędzie mieniły się cudnymi kolorami, przepyszne jedzenie (w każdym miejscu na Kubie kosztuje tyle samo od 7-13CUC za zwykle jedzenie do około 20-25CUC za homara), i te drinki pite pod gołym niebem na schodach tuż obok kościoła przy Plaza Major w centrum miasta przy dźwięku kubańskiej muzyki „na żywo”(Casa de Musica). Nie idzie nie pokochać tego miasteczka nocą. Minus: straszny tłok na ulicach,no ale nawet i on miał jakiś swój urok: każdy chodził uśmiechnięty, zrelaksowany. W ciągu dnia jest Trinidad jest urocze, ale nocą jest niesamowite.
Dzień 3 – Czwartek 07/01/2016
Śniadanie na ulicy
Następnego dnia udaliśmy się na śniadanie na Plaza Carillo (5 min pieszo od naszego casa particular). Zaczęliśmy od pizzy sprzedawanej gdzieś w bocznej uliczce w okienku jakiegoś domu. Nie była ona za duża, składników prawie w ogóle nie miała (sos pomidorowy, ser żółty), a ciasto było bardziej bym powiedziała naleśnikowe. Ale sam klimat czekania w kolejce w okienku, słuchania lokalnych ludzi gawędzących z właścicielem (cholera wie o czym 😉 ), potem obserwowanie jak ktoś wyrabia ciasto u siebie w domu i wsadza do pieca – bezcenne. Następnie udaliśmy się do innego okienka, aby stanąć w dość długiej kolejce pośród samych lokalnych ludzi po jakiś chłodny napój z owoców. Pychotka.
Były trochę problemy z płaceniem, bo płaciło się tam w lokalnych pieniądzach a my mieliśmy tylko te turystyczne (większa wartość), ale jakąś przeszło. Nadal głodni postanowiliśmy zjeść kolejną pizzę, ale gdzieś indziej. Poszliśmy do jakiejś bramy z napisem „pizza” i zamówiliśmy jedną pizzę z cebula, drugą z pieczarkami. Kubańczyk wyjął spod schodów deskę do krojenia, położył na ziemie, kucnął i tam nam robił pizzę (wyrabiał ciasto i kroił składniki). Następnie wsadził je do pieca, który również znajdował się pod schodami. Hehehehehehe. Nikt się nie przejmował BHP. Jedzenie było w miarę dobre. Nie otruliśmy się 😉
Następnie weszliśmy do położonego tuz obok sklepu gdzie za 2-3 CUC (przeliczane przez kasjerkę na kalkulatorze z lokalnych pieniędzy na turystyczne) kupiliśmy z 3 butelki lokalnego rumu. £2.00 za butelkę kubańskiego rumu?? To tyle co nic. Zanieśliśmy szybko zakupy do domu, przebraliśmy się w stroje kąpielowe i postanowiliśmy złapać jakąś taksówkę w mieście, aby pojechać zobaczyć wybrzeże koło Trinidadu.
Poproszę o mydło
Trinidad jest bardzo turystycznym miastem i wydaje się, że lokalnym ludziom nie żyje się tutaj aż tak źle. Ale biedę widać i to nie tylko jak się wejdzie gdzieś w boczne uliczki. Tutaj ludzie nie wstydzą się zapytać turystę o podstawowe rzeczy jak np. mydło lub ubrania. I tak np. tuz przed wyjazdem na Playa Acon, gdy czegoś zapomniałam i wracałam szybko do pokoju, tuż przed drzwiami zostałam zaczepiona przez jakiegoś Kubańczyka pytającego się mnie najpierw o coś po hiszpańsku. Gdy zobaczył, że nie rozumiem zaczął powtarzać po angielsku słowo „mydło”. To smutne, bo nie było się pytanym o pieniądze, ale o podstawowe środki czystości, które dla Nas Europejczyków są czymś zwyczajnym. Na szczęście mieliśmy jeszcze parę rzeczy (mydeł/koszulek/past do zębów) w zapasie do rozdania, więc zrobiłam szybko dla niego mała paczkę i mu dałam przed domem. Odszedł z dużym uśmiechem na twarzy.
Playa Ancon
Złapanie taksówki okazało się bardzo proste: albo podchodziło do samochodu i mówiło, gdzie chce się jechać albo ludzie sami cię zaczepiali pytając „Taxi”?. Tomek łamanym angielsko-hiszpańskim podał nazwę: Playa Ancon, ustalił cenę za jazdę w dwie strony i ruszyliśmy w drogę. Najlepsze jest to, że pieniądze za kurs kierowca wziął od Nas dopiero jak nas odebrał z plaży. Nie brał nawet żadnej zaliczki jakbyśmy np. się nie pokazali z powrotem w umówionym miejscu. Jak się przekonaliśmy Kuba jest nadal jednym z uczciwszym krajem gdzie byliśmy. Oczywiście naciągacze są, ale oszuści raczej są tu chyba rzadkością. Albo myśmy mieli po prostu szczęście 🙂
Playa Ancon, do której jechało się niecałe pół godzinki, okazała się typowo turystyczną plażą z czyściutką woda i duża ilością ludzi (w szczególności rodzin). W wodzie, przy głównej plaży, prawie nic nie było ciekawego do oglądania (sam piasek). Dopiero jak się odeszło trochę dalej można było zobaczyć w wodzie dużo wodorostów, żółtych rybek oraz … ogromnych grup homarów chowających się po krzakach. I tyle 🙂
Poleżeliśmy na słońcu, pokąpaliśmy się i wróciliśmy do Trinidadu.
Ostatni wieczór w Trinidad
Po zjedzeniu posiłku na tarasie jakiegoś domu, w którym była restauracja i posłuchaniu lokalnej muzyki wróciliśmy do domu po ostatnie rzeczy, jakie Nam zostały do rozdania i poszliśmy po ciemnych uliczkach, żeby je porozdawać. Przedostatnią paczkę daliśmy jakiemuś człowiekowi bez ręki, co szedł środkiem ulicy, a ostatnia paczka dana była kobiecie, która widząc że coś komuś dajemy szybko do Nas podbiegła, żeby jej też coś dać.
Oczywiście znowu zabrałam ze sobą mnóstwo mazaków i kolorowych długopisów dla dzieciaków. Rozdawaliśmy je wszędzie, gdzie się dało: dzieciom bawiącym się na ulicach, w drzwiach bądź w bramach domów (pilnowanych przez babcie lub starsze rodzeństwo). Ile uśmiechu i radości było w ich oczach. Żałowałam, że nie miałam ich o wiele więcej. Plus mogłam wziąć jakieś kolorowanki. Rozdaliśmy wszystko, co zabraliśmy ze sobą do rozdania.
Dzień 4 – Piątek 08/01/2016
Poranne zakupy na lokalnych straganach i powrót do Hawany
Następnego dnia byliśmy umówieni z taksówkarzem na 11:00. Rano poszliśmy jeszcze na szybki spacer pooglądać lokalne małe stragany porozkładane prawie w każdej bocznej uliczce w centrum. Na pamiątkę po bardzo długim targowaniu się kupiliśmy sobie 2 duże i 2 małe grzechotki ze skóry. Trzeba pamiętać, żeby targować się o wszystko i to bardzo mocno. Ceny mogą spaść nawet i o 1/3.
W Hawanie pojechaliśmy małą, żółtą 2 osobową taksówką (wyglądała jak skuter z siedzeniami z tylu) do hotelu, z którego następnego dnia mieliśmy lot do Cayo Largo del Sur, aby dowiedzieć się o której godzinie mamy być rano w hotelu, z którego mieli Nas zawieść autobusem na lotnisko. Po ustaleniu godziny i zamówieniu taksówki na następny dzień na rano udaliśmy się powrotem do centrum na kolacje i szybko poszliśmy spać.
Czytaj dalej o naszej podróży po Kubie tutaj: Kuba – Cayo Largo del Sur
Podstawowe informacje z naszym planem podróży po Wietnamie znajdziesz tutaj: Kuba – Podstawowe Informacje i Nasz Plan Podróży